środa, 25 września 2013

#08


Dzisiaj mija dokładnie pół roku od śmierci mojej babci. Pustka, która z początku była przerażająca, teraz została przeze mnie ujarzmiona. Przestałam płakać za każdym razem, kiedy schodzę do jej mieszkania, a wspomnienia, które były najpierw bolesne, teraz są dla mnie przepełnione jedynie miłością i radością minionych chwil. Chyba nigdy nie przestanie mi jej brakować... Staram się jakoś pocieszać, że gdziekolwiek teraz jest, jest jej lepiej niż tutaj i że śmierć jest naturalną częścią naszego życia, ale jeśli ma się z kimś tak mocną więź przez dwadzieścia lat, naprawdę trudno jest się przestawić na coś nowego. Nie wyobrażam sobie najbliższych świąt bez jej krzątaniny w kuchni, szykowania wigilii i śpiewania kolęd. W mojej rodzinie babcia zawsze była strażniczką tradycji i prawdziwą encyklopedią w każdej dziedzinie życia, nie mówiąc już o wspaniałych historiach, jakie potrafiła opowiadać. Boję się, że teraz to wszystko nie będzie miało już takiego uroku. Przyznaję, że jestem przywiązana do tradycji i nie przepadam za zmianami, ale czasami zmusza nas do nich los. Przełamałam się przynajmniej na tyle, że poszłam na cmentarz - od pogrzebu starałam się unikać tego miejsca. Nie chciałam się rozkleić i okazywać słabości. Na szczęście, nie było wcale tak źle. Chyba życie zaczyna wracać na prostą. 
Jeśli chodzi o mnie, to wiele się nie zmieniło. Nieco siada mi zdrowie - migreny dokuczają coraz częściej i wzrok mi się pogorszył, ale to chyba wina przesiadywania przed komputerem i dziobania notatek w środku nocy przy słabym świetle. Moja wena natomiast wzięła najwyraźniej dłuższy urlop. Pomysł #1 - kryminał - wylądował ostatecznie w koszu. Nie jestem w stanie wymyślić ideologii i wierzeń sekty. Zastanawiam się, czy nie wrócić do pierwotnej wersji pomysłu, który był może dużo prostszy, ale też ciekawy. Żal mi po prostu postaci, które stworzyłam i które zdążyłam polubić. Muszę jednak porządnie dopracować całą intrygę, żeby relacje zeszły na dalszy plan. Może być to trochę trudne, bo to właśnie na postaciach, emocjach i powiązaniach zawsze skupiam się najbardziej. Kryminały cechują się jednak akcją i dynamiką, co zazwyczaj nieco u mnie kulało. Zapowiada się niezłe wyzwanie. Pomysł #2 ma się nieco lepiej, chociaż historia rozrosła mi się do takich rozmiarów, że ciężko mi to ogarnąć. Powstały nowe postaci i nowe wątki. Chociaż wszystko jest jeszcze w fazie prac, już teraz zastanawiam się, czy nie rozbić tego na kilka części. Po prostu na jeden tom jest za dużo informacji i wydarzeń, a ich kumulacja w jednej części może sprawić, że tekst stanie się kiczowaty i nieprofesjonalny. Oprócz tego spisałam dziewięć innych pomysłów i dodałam dzisiaj dwa nowe. Wszystko niestety jest tak chaotyczne, że ciężko wygrzebać w tym jakiś sens. Motywacja też gdzieś mi uciekła. Ostatnio doszłam do wniosku, że boję się pisać. Miałam tak długą przerwę, że ciężko jest mi się zmobilizować. Wszystko mnie rozprasza, irytuje. Chciałabym przelać w jednym momencie miliony myśli i denerwuję się, kiedy coś mi umyka. No cóż, przynajmniej zaczęłam pracować nad systematycznością, czego dowodem jest ten blog. Chyba nieźle mi idzie po takiej przerwie, co? Kath stara się mnie wspierać z całego serduszka. Wiem, że nie jest to łatwe i jestem jej za to bardzo wdzięczna. Tak bardzo tęsknię za czasami, kiedy pisanie było przyjemnością i nie liczyło się nic, poza moim własnym światem... Na razie wiem tylko jedno - nie zamierzam się poddawać!

xoxo, 
C. 

czwartek, 19 września 2013

#07


Określenie sex kitten zostało wymyślone przez Brytyjczyków właśnie na jej cześć. Stała się ikoną i symbolem Nowej Fali. Do dzisiaj kobiety na całym świecie kopiują jej fryzurę, makijaż, ubiór i sposób, w jaki chodziła. Zła matka, kolekcjonerka kochanków, a dziś najlepszy przyjaciel zwierząt. Właśnie kończę czytać "Brigitte Bardot - to ja!", autorstwa Marie-Dominique Lelievre i nie byłabym sobą, gdybym nie wypowiedziała się na temat legendarnej B.B. Podobno to Bóg stworzył kobietę, a diabeł Bardot. Muszę przyznać, że coś w tym jest. Do tej pory nie wiedziałam zbyt wiele o tej aktorce. Owszem, kojarzyłam, kim jest i jak wygląda (głównie dzięki przeglądaniu archiwalnych sesji do Elle, czy Vogue), ale nie oglądałam żadnego jej filmu. Pierwsze moje bliskie zetknięcie z Bardot odbyło się dzięki... muzyce. W jednym ze spotów reklamowych perfum Miss Dior Cherie - uśmiechnięta modelka w zwiewnej sukience spaceruje po słonecznym Paryżu, jeździ na rowerze, wcina macarons i podziwia kwiaty, przymierza piękną sukienkę, a w tle słychać urzekający, pogodny głos aktorki. Zawsze byłam wielką fanką MM, która zawsze była i nadal jest dla mnie ideałem kobiecego piękna i osoba francuskiego symbolu seksu nigdy mnie nie fascynowała. Przyznaję, że zmieniło się to po lekturze tej biografii. Charakterystyczna 'kapusta', jak nazywano jej fryzurę, wydęte usta, mocno podkreślone oczy i styl seksownej laleczki to jej znaki firmowe. Bardot to wieczne dziecko. Chce być kochana, podziwiana i w centrum uwagi. Kocha mężczyzn, ale szybko ich porzuca, kiedy tylko wyczuwa, że nie jest już centrum ich świata. Lista jej kochanków jest naprawdę imponująca. Wyzwolona i kobieca, staje się obiektem westchnień mężczyzn i idolką kobiet, które chcą być jak B.B. - wolne i dzikie. Brigitte nigdy nie chciała być aktorką, granie w filmach traktowała jak zawód, dzięki któremu mogła kupować kolejne samochody i mężczyzn. Trenowała balet i jako dziecko chciała zostać profesjonalną tancerką. Rzuciła taniec, kiedy nie była już najlepsza w oczach nauczyciela, a Vadim, jej pierwsza miłość i pierwszy mąż, zaproponował udział w filmie, gdzie będzie w centrum uwagi. Grację godną primabaleriny zachowała do dzisiaj. Smukłe ciało młodej dziewczyny, śliczna buzia i brak oporów przed paradowaniem nago przed kamerą uczyniły z niej gwiazdę. Charyzmatyczna dziewczyna przefarbowała się na blond, stała się marką i seksownym kociakiem. Mało kto podejrzewa do dzisiaj, jak trudne życie miała i jak samotną osobą była. Od początku coś było nie tak - rodzice mieli jej za złe, że nie była chłopcem, że kiepsko się uczyła. Matka przez pierwsze lata życia przekonywała ją, że jest brzydka, a mała Brigitte w to uwierzyła. Z nikim nie potrafiła stworzyć stałej relacji, nawet ze swoim synkiem, którego po rozwodzie wychowywał ojciec. Ponoć nie była zbyt miłą osobą, często gwiazdorzyła, dąsała się i trudno było z nią współpracować. To jednak nie przeszkadzało jej w przełamaniu wizerunków ikon Hollywood. Bardot była pierwszą aktorką, która chodziła w szortach i balerinach, nie obwieszała się diamentami i chodziła na zakupy z wielkim wiklinowym koszem. A przynajmniej tak było w pierwszych latach jej kariery, kiedy chordy paparazzi nie zamknęły jej w klatce, z której bała się wyjść, zanim udało jej się ujarzmić media. 

Brigitte Bardot stała się fenomenem. Podobnie jak Monroe była dziewczynką z traumą z dzieciństwa, która chciała jedynie miłości. Potrafiła sprawić, że pokochały ją miliony, ale kolejnych mężczyzn porzucała, zanim oni porzucili ją. Była przykładem wyzwolonej kobiety, która potrafi zachowywać się jak facet, nie tracąc seksapilu. Dzięki niej Serge Gainsbourg, jak za dotknięciem magicznej różdżki, z śmiesznego brzydala zamienił się w playboya - wystarczyło, że zainteresowała się nim Bardot. Podobno to mężczyźni zmieniają świat. B.B. udowodniła, że jest zupełnie inaczej. 
Polecam wszystkim zaglądnięcie do jakiejś biografii tej aktorki, zainteresowanie się jej akcjami w obronie zwierząt, przeglądnięcie starych fotografii. Bo Bardot to prawdziwa gwiazda, a tych niestety w dzisiejszych czasach brakuje. Na dobranoc piosenka - również w wykonaniu Brigitte. Mam przyjemność przedstawić pierwsze, oryginalne i niezwykle erotyczne wykonanie piosenki "Je t'aime... moi non plus" - zmysłowy głos B.B., Serge i francuski język miłości - ♫ Brigitte Bardot et Serge Gainsbourg - Je t'aime,...Moi non plus
P.S. Moja ulubiona modelka, Candice Swanepoel, najwyraźniej podziela moją miłość do B.B. ;) Oto dowód! KLIK!

xoxo, 
C.

niedziela, 15 września 2013

#06


Mieliście kiedyś sen, który był tak realistyczny, że kiedy się obudziliście, czuliście wręcz fizyczny ból? Ja miałam i to niedawno. Ocknęłam się, mając poczucie przerażającej pustki, samotności i krzywdy. Straciłam coś, co było dla mnie bardzo ważne i przez moment zaparło mi dech z wrażenia. Ból był tak przenikliwy, że pierwszy raz od bardzo długiego czasu rozpłakałam się. To dość oszałamiające przeżycie nie dawało mi spokoju przez cały następny dzień. Ponoć sny odzwierciedlają naszą psychikę oraz lęki jak i marzenia. W takim razie, czy naprawdę jest ze mną tak źle? Przez całe liceum walczyłam z bezsennością, modląc się wręcz o kilka godzin snu, a teraz, kiedy przychodzi, wcale go nie chcę. Wolałabym dalej siedzieć na parapecie z paczką papierosów pod ręką, patrzyć w gwiazdy i myśleć o życiu, śmierci i innych filozoficznych bzdetach. Wbrew pozorom było to dużo łatwiejsze niż stawianie czoła demonom, które czają się w nocnych marach.  A może to po prostu reakcja na ponowny kontakt z M? No proszę, nawet w snach nie może dać mi spokoju. Co za człowiek... Raz potrafi doprowadzić do tego, że dobijam dna, by po chwili motywować mnie do działania i wyciągnąć pomocną rękę. Wierzcie lub nie, ale to strasznie dezorientujące. Czy to możliwe, żeby to właśnie M. był moim największym przyjacielem i najgroźniejszym wrogiem jednocześnie? Przez ostatnie miesiące wydawało mi się, że całkowicie się z niego wyleczyłam, a tu nagle okazuje się, że wciąż ma nade mną jakąś władzę. Nie mówię, że tak silną jak kiedyś, ale i tak o wiele za dużą niż bym chciała...
Co do przyjaciół, tych wiernych i prawdziwych, na całe życie, na dobre i na złe, to ostatnio widziałam się z Kath. Wystarczyły dwa mojito i babskie pogaduchy, żeby świat odzyskał swoje barwy. Właśnie za to ją kocham - przy niej wszystko nagle robi się takie proste. Czarne jest czarne, a białe pozostaje białe. W końcu zaczynają pojawiać się jakieś granice w moim życiu, które przypomina chaos i to właśnie jej zasługa. No, nie wspominając już o genialnych pomysłach, które powstają podczas "burzy mózgów". Gdyby wszyscy ludzie, jakimi się otaczam byli tacy jak Kath, moje życie byłoby pewnie dużo łatwiejsze. Ale niestety - jestem sobą, popełniam błędy. Albo raczej jeden błąd kilka razy, jak kto woli. Wspaniałe jest w niej to, że pomimo różnic charakterów, wzlotów i upadków naszej przyjaźni, wciąż przy mnie jest. Wierność to dzisiaj niestety bardzo lekceważona wartość. Może właśnie dlatego tak ją cenię? Przechodząc do sedna sprawy - droga Kath, dziękuję Ci, że jesteś. I mam nadzieję, że zawsze będziesz.
Ach, na koniec zapraszam wszystkich do zapoznania się w nową akcją PCK. Muszę przyznać, że ujęła mnie za serce i to nie dlatego, że pomysł jest ciekawy, a ja studiuję PR i śledzę takie rzeczy. PCK udowodniło, że proste rozwiązania są najlepsze. 
Filmik - KLIK!; Strona akcji i informacje - KLIK!

xoxo, 
C.

niedziela, 1 września 2013

#05


"I am strong, love is evil... It's a version of perversion that is only for the lucky people..." Przyznaję, że ostatnio jest to mój ulubiony cytat i nie potrafię się z nim nie zgodzić. Sleepy, moja młodsza siostra bliźniaczka z innej matki, pewnie powiedziałaby teraz jakąś mądrość życiową z serii "Pieprzyć miłość! Chodź na striptizerów i wódkę! ❤ ". I szczerze powiedziawszy trudno byłoby mi odmówić, chociaż wątpię w dobrą jakość striptizerów w naszym państwie (co do wódki nie mam wątpliwości, dzięki bogu). No, chyba, że rozbierałby się brat Sleepy, wtedy nie składałabym zażaleń ;) Wracając do tematu miłości... Nigdy nie miałam w niej wielkiego szczęścia. Zgodnie z przysłowiem, zawsze lepiej szło mi w kartach. Czasami jednak łapię się na tym, że brakuje mi najzwyklejszej bliskości - kogoś, kogo można przytulić, pocałować, z kim można porozmawiać na wszystkie tematy, albo wyskoczyć gdzieś, kiedy robi się nudno. Niestety mam dość sporego pecha, jeśli chodzi o dobór "tych jedynych". Zawsze miałam słabość do złych chłopców - buntowników z charakterami, albo artystów. Sama w sumie nie wiem, co gorsze. Każde zauroczenie (bo na dłuższą metę nie można było nawet mówić o zakochaniu), kończyło się złamanym sercem i cierpieniem lub kosmicznym wkurzeniem, a najczęściej jednym i drugim. Kiedy w końcu natrafiłam na spokojnego i statecznego faceta, znudził mnie po piętnastu minutach i czułam się jak w towarzystwie członka klubu "wesoły emeryt". Kochałam raz. I też nie skończyło się to dla mnie zbyt kolorowo. Od tej pory unikam związków, bo najzwyczajniej w świecie boję się kolejnego zawodu. Czasami wydaje mi się, że nie jestem w stanie zbudować żadnej trwałej relacji, przynajmniej z płcią przeciwną. Na razie nie robię z tego wielkiej tragedii - mam czas, żeby się wyszaleć, pomyśleć nad karierą. Na układanie życia uczuciowego zawsze znajdzie się czas, a ja doszłam do wniosku, że należy zrobić to raz a porządnie. Każde doświadczenie, nawet to najbardziej bolesne, jest dla mnie na wagę złota - wyciągam z niego wnioski (lub też nie, bo ze mną różnie bywa, c'nie, Kaś?), staram się wystrzegać podobnych błędów i czerpię inspiracje, co jest chyba dla mnie najważniejsze w tym wszystkim.
Właściwie to sama nie wiem, czego chcę. Chcę być kochana - tego domaga się moja natura neurotyczki. Z drugiej strony chcę być niezależna i wolna. Jak znaleźć w takiej sytuacji kompromis? Chcę również jakiejś stabilizacji, kogoś, kto będzie u mojego boku na dobre i na złe i zaakceptuje wszystkie moje wady i zalety. Tylko, czy znajdzie się na tyle odważny, by przynajmniej spróbować? Albo, czy to mnie starczy odwagi, żeby zaufać i się otworzyć?
K. uparcie wysyła mi kolejne wiadomości i niezmiennie jest uroczy. Chyba muszę przestać zachowywać się jak ostatnia suka, w końcu to miły facet i zasługuje na szansę. Ostatnio wspaniale bawiłam się w jego towarzystwie, chociaż nie miałam najlepszego nastawienia, kiedy jechałam do Krakowa, żeby się z nim spotkać. Nadal mam mieszane uczucia co do jego osoby i przyznaję, że jestem nieco zdezorientowana. Czy powinnam pchać się w związek, do którego nie jestem całkowicie przekonana?
Miłość zdecydowanie jest perwersją, na którą mogą pozwolić sobie tylko niektórzy ludzie. Jedynie garstka jest szczęśliwa - cała reszta boryka się z cierpieniem i przeciwnościami losu...

xoxo,
C.