niedziela, 1 grudnia 2013

#13


Paul Walker zginął śmiercią nagłą i tragiczną. Miał 40 lat. Spoczywaj w pokoju...

Grafika pochodzi z tumblr.com

środa, 27 listopada 2013

#12

♫ Lana del Rey - Blue Jeans

Zaniedbałam bloga, zaniedbałam tumblra (sic!) i zaniedbałam pisanie. Nie mam całkowicie nic na swoje usprawiedliwienie. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka... Z resztą wiecie, jak to dalej idzie. Wpadłam w melancholijny nastrój i gdyby to tylko było możliwe, nie wychylałabym nosa poza drzwi mojej sypialni. Czuję się... złamana. Dokładnie tak - złamana. Tylko to słowo przychodzi mi na myśl, kiedy się nad tym wszystkim zastanawiam. To nie jest już nawet blokada twórcza, tylko poddanie się. Może to tylko jesienna depresja, a może tęsknota za czymś, co utraciłam? Chociaż tak naprawdę to coś nigdy nie było w moim zasięgu, bez względu na to jak bardzo łudziłam się, że jest inaczej. Zadzwonił dzisiaj do mnie mój dobry znajomy. Jamie to świetny facet, ale nie ma szczęścia w miłości. Okej, może jest Piotrusiem Panem i Graczem w jednej osobie, ale miło się z nim gada. No i nikomu nie życzę złamanego serca ani nieszczęśliwej miłości, a J. cierpi na oba te przypadki jednocześnie. Kiedy w końcu udało mi się złapać trochę oddechu po skończeniu projektu dla Mrs. Robinson, zaczęłam się zastanawiać jak to jest u mnie. Na początku listopada wrócił Lucas - kolejny uroczy facet z gatunku Piotrusiów Panów. Kilka dni temu odezwał się natomiast mój prywatny Mr. Big - Gracz nad Graczami, który jak nikt potrafi rozpalić moją wyobraźnię i zazwyczaj ma do tego jeszcze świetne wyczucie czasu. Dla rozrywki flirtowałam nawet z K., ale jednak cały czas coś jest nie tak. Jakaś część układanki, zwanej również moim życiem, zdecydowanie nie pasuje. Tęsknię za czymś bliżej nieokreślonym. Moje wspomnienia coraz częściej wędrują w stronę duetu M.&M., czyli dwóch takich, którzy złamali mi serce (chociaż określenie 'wyrwali' chyba lepiej odzwierciedla moje odczucia). Z każdym kolejnym miesiącem zaczynam tracić nadzieję na to, że kiedykolwiek uda mi się stworzyć jakiś normalny, zdrowy i szczęśliwy związek. Na razie trafiam na relacje dziwne, skomplikowane, irytujące i takie, których nie potrafię zaklasyfikować. 

Jakby tego było mało wszystko mnie drażni i rozprasza. Jestem w połowie opowiadania o MM i JFK (inspirowane pewnymi zdjęciami, książką i niedawną rocznicą śmierci Kennedy'ego), spisałam sześć kolejnych pomysłów na krótkie formy oraz cykle opowiadań, ale co z tego, skoro nie potrafię się zdecydować na cokolwiek? Główny projekt leży odłogiem - utknęłam na bohaterach drugoplanowych i za żadne skarby świata nie wiem, jak ruszyć dalej. 

Momentami czuję się jak wrak człowieka. Szaleję przez samotność, ale jednocześnie boję się wyjść do ludzi. Huśtawka nastrojów od ostatniego stadium depresji po dziką euforię nie ułatwia mi niczego. Popadam w dziwne stany lękowe, do tego stopnia, że opuściłam zjazd na początku listopada. Do tego znów wróciły migreny, które potrafią wyjąc mi nawet trzy dni z życia. Tak, jestem złamana i rozbita. Powoli tracę samą siebie i pogrążam się w tym dziwnym letargu. Brakuje mi M. - rozmowy z nim zawsze potrafiły wywołać we mnie jakiekolwiek emocje, a teraz przestaję czuć cokolwiek. Doprowadzał mnie do śmiechu, do płaczu i do złości, ale przynajmniej był przy mnie. Tak jak Jamie nie potrafię odpuścić, ale jednocześnie nie chcę już więcej walczyć, bo akurat ta sprawa z góry skazana jest na porażkę. 

Wyszło trochę depresyjnie, co? Na szczęście zbliżają się święta, a ostatni weekend na uczelni nie był taki zły. Zwłaszcza, że odkryłyśmy z dziewczynami obłędną knajpkę, w której podają przepyszne grzane piwo. Powoli wracam do świata żywych i biorę się w garść. W końcu związki się rozpadają, ludzie przychodzą i odchodzą, a może ja też dam szansę komuś, kogo spisałam na początku znajomości na straty? Mój Big i jego liberalne podejście do tej sfery życia są w takich chwilach nieocenione. Wiecie, że wystarczyło kilka minut rozmowy z nim, żebym poczuła się jak seksbomba, która może podbić cały świat? Uwielbiam być jego kociakiem. Czasem dobrze przyjaźnić się z facetem, nawet jeśli ta przyjaźń ma niezliczoną ilość podtekstów i gorącą linię w najmniej odpowiednich momentach. 
Przepraszam za nieskładny i popaprany tekst, ale... w końcu to mój blog. Wynagrodzę wszystko, kiedy wrócę do formy. Na koniec przytoczę słowa Carrie Bradshaw - Odchodząc, pomyślałam, że mężczyźni są jak narkotyk. Raz powodują depresję, raz euforię.
Jak się tu z nią nie zgodzić? 

xoxo,
C.  

Grafika pochodzi z tumblr.com

czwartek, 31 października 2013

#11


Nie przepadam za jesienią od kiedy nie wiąże się ona z robieniem ludzików z kasztanów i żołędzi. Nienawidzę deszczu, ubierania na siebie miliona rzeczy, bo o szóstej rano, kiedy wychodzę z domu, są czasami przymrozki. Nie cierpię tego, że wcześnie robi się ciemno, nie można wypić piwa w plenerze. Nie lubię jesieni za milion innych powodów i to mnie więcej od trzeciej klasy szkoły podstawowej. Okej, może od kilku lat nie jest aż tak strasznie przez efekt cieplarniany, ale jesień straciła dla mnie swój urok bez pięknie ubarwionych drzew, bukietów z różnokolorowych liści, które przynosiłam do domu i kasztanów. Jednak jest jedna rzecz, na którą czekam z utęsknieniem - Halloween. Kiczowate, amerykańskie święto, które przyprawia o ból dupy hierarchów polskiego kościoła katolickiego. Dla mnie trzydziesty pierwszy października jest dniem magicznym. Uwielbiam dekoracje, przebrania i wszystko, co związane jest ze straszydłami wszelkiej maści - od czarownic, przez duchy, zombie, kościotrupy, demony i wiele inne stworzenia, na wampirach kończąc. Od zawsze miałam słabość do tego typu legend i bajek - to moja odskocznia od problemów świata codziennego. Mimo, że czasami jestem wręcz do bólu racjonalna, podświadomie wierzę w siły nadprzyrodzone. Urzekają mnie niektóre zwyczaje, tradycje, wierzenia. Dla mnie czarownice mieszkają w chatkach w lesie i mieszają w kotłach tajemnicze składniki, mają swoje księgi czarów i szepczą zaklęcia. Zielarki zbierają zioła o wschodzie słońca, plotą piękne wieńce z kwiatów. Wampiry są dystyngowanymi, pięknymi istotami, które żywią się ludzką krwią i palą się w promieniach słońca. Strzygi, sukkuby, banshee... Ile kultur, tyle legend i niezwykłych ras. Czy to nie fascynujące? 
Jako mała dziewczynka kolekcjonowałam magazyn W.i.t.c.h. Do tej pory po moich szufladach walają się niektóre numery. Co to była za frajda! Czytanie horoskopów, wróżby, ale nie tylko. Dzięki temu pisemku mój dom zawsze pachniał potpourri, pokój rozświetlony był świecami, a ja nauczyłam się robić świetne przekąski i napary do picia, które są zdrowsze od gotowych herbat. Poznałam tajniki aromaterapii, feng shui i dowiedziałam się, że dobieranie kolorów na co dzień ma duże znaczenie. Świetną zabawą było poznawanie legend, zwyczajów, mitologii i bajek. Uwielbiałam tą szczyptę magii, jaką miało moje dzieciństwo.
Przemilczę fakt wielkiej krytyki, z jaką spotyka się ta zabawa w Polsce. Faktycznie dzieci zbierające cukierki w przebraniach potworków i postaci z bajek to małe bękarty szatana. Zupełnie jak ja. Najlepiej spalmy wszystko co fajne na stosie i posypmy głowy popiołem. Podaruję sobie temat religii i tolerancji w naszym kraju, bo niestety są to śliskie sprawy i wolę się o nich nie wypowiadać, przynajmniej na razie. 
Dzisiaj Halloween spędzam trochę inaczej - nie przebieram się i nie wywołuję duchów, jak to bywało. Idealny wieczór dla mnie to wino i filmy Tima Burtona oraz takie perełki jak Carrie, Van Helsing, uroczy Hotel Transylwania, Mroczne cienie i cała gama horrorów, które straszą napięciem i historią, a nie latającymi flakami. Gnijąca Panna Młoda i The Nightmare Before Christmas mają dzisiejszej nocy niesamowity urok i klimat. Wszystkim życzę więc strasznego Halloween, góry słodyczy, wizyty duszka Casperka i koszmarnych snów!

Kilka informacji:
  • W zeszły piątek premierę miał nowy serial NBC 'Dracula'. Tak - ten sam legendarny Dracula na motywach powieści Brama Stokera. W tytułowej roli możemy podziwiać Jonathana Rhysa Meyersa, który jest wprost genialny i wygląda jeszcze lepiej niż w 'Dynastii Tudorów'. Serial gorąco polecam - jest klimatyczny, świetnie zrobiony i stał się dla mnie miłą odmianą po amerykańskim koszmarku jakim okazał się długo wyczekiwany 'Reign'. Mogę przełknąć naprawdę dużo, ale Maria Stuart biegająca w sukni, która wygląda jak studniówkowa po prostu nie przejdzie. Jedynym atutem tego serialu jest to, że główna bohatera w przyszłości zostanie w końcu skrócona o głowę. Podsumowując 'Dracula' wymiata. 
  • Znów mam kryzys pisarski. O dziwo nie cierpię na brak weny, ale na bardzo niską samoocenę. Wydaje mi się, że moje teksty nie są dobre, a co za tym idzie, przechodzi mi ochota na pisanie. Jakby tego było mało, uczelnia daje mi w kość ta bardzo, że nie mogę skupić się spokojnie na pisaniu, kiedy czuję na karku lodowaty oddech wszelkich projektów zaliczeniowych. W każdym razie szukam kilku duszyczek, którym od czasu do czasu mogłabym coś podesłać do obiektywnej oceny. Chętni? 
  •  Koniec z M., przerwa od K. - w końcu czuję się wolna!
  • Z Kath myślałyśmy dzisiaj nad nowym, wspólnym projektem. Okazuje się, że pomimo różnic w upodobaniach potrafimy się całkiem nieźle dogadać, iść na kompromis i znaleźć wspólny grunt. Czy uda nam się coś naprawdę stworzyć jeszcze nie wiem, ale zabawa przez całe popołudnie była świetna! 
  • Obiecałam, że będzie notka i jest - szaleństwo! ;)
xoxo,
C.  

Grafika pochodzi z tumblr.com

środa, 30 października 2013

#10


Dzisiaj wyjątkowo nie będzie o pisaniu, a o związkach damsko-męskich i nie tylko. Bycie kobietą w dzisiejszych czasach wcale nie jest takie łatwe, jak mogło by się wydawać. Zauważyliście, że pomimo feministycznego wyzwolenia, my przedstawicielki płci uważanej powszechnie za tą ładniejszą, nadal odczuwamy presję społeczeństwa jeśli chodzi o bycie w związku, jego legalizację i czas na rodzenie dzieci? Żeby nie było, nie jestem feministką. Tak, jestem za równouprawnieniem, ale mój feminizm kończy się, kiedy trzeba wnieść zakupy na piąte piętro, albo naprawić cokolwiek związanego z elektryką/hydrauliką. W gruncie rzeczy nadal wymaga się od nas tego samego co przez ostatnie wieki, czyli rodzenia dzieci i cerowania skarpet męża. W dużych miastach liberalne podejście do stylu życia jest sprawą indywidualną i tak naprawdę nikogo nie obchodzi, ale w mniejszych miejscowościach, czy nawet w konserwatywnych rodzinach pewne rzeczy są nie do przejścia. Masz trzydzieści lat na karku, robisz karierę, nie masz chłopaka i nie planujesz dzieci? W takim razie jesteś już zaszufladkowana jako stara panna i pewnie za pięćdziesiąt lat umrzesz w swoim mieszkaniu, zgorzkniała i nieszczęśliwa. Z jednej strony chcemy być tymi singielkami rodem z Seksu w wielkim mieście - sukces, błyskotliwa kariera w jakiejś opłacalnej branży, lunche w modnych restauracjach, cosmo w najlepszych klubach i sypianie z każdym przystojniakiem, zaczynając od portierów i barmanów, na prawnikach i rekinach biznesu kończąc. Z drugiej strony nadal cierpimy na kompleks żony ze Stepford - chcemy mieć wesele jak z bajki, kochającego męża i gromadkę dzieci, dom z wielkim ogrodem, psa mieszkającego w drewnianej budzie i życie jak z bajki, tyle, że nie takiej o księżniczce, która poznaje księcia, tylko tej bardziej realnej, gdzie nie pracujemy zawodowo, zajmujemy się domem i pieczemy idealne, czekoladowe muffiny. I to wszystko przed trzydziestką. 
Obiad z Niką, przyjaciółką ze studiów, wbrew pozorom i oczekiwaniom nie przyniósł mi żadnych nowych i sensownych odpowiedzi. Nika jest śliczną, sympatyczną dziewczyną, której nie da się nie lubić. Niziutka blondyneczka, o hipnotyzującym spojrzeniu i radosnym uśmiechu. Przypomina mi roześmianego elfa, tyle że w świetnych ciuchach i obłędnych obcasach. Starsza ode mnie jakieś trzy-cztery lata, pracująca i oddana matka, singielka. Oczywiście po meksykańskiej kuchni, jakimś alkoholu, przy paczce papierosów tematy zeszły na te najbardziej ciekawe, czyli dotyczące związków. N. uwielbia imprezować, flirtować i romansować. Z ojcem swojego dziecka nie jest związana, ale czasami bawią się w dom. Cały czas szuka miłości - takiej jednej jedynej, która zapiera dech w piersiach i jest już na zawsze. Randkowanie jest u niej nieco problematyczne, bo w końcu nie może przedstawić byle kogo swojemu synkowi. Jako singielka, Nika jest jednak szczęśliwa. Ma czas dla swojego dziecka, przyjaciół i biznesu, który właśnie otworzyła. Żywy dowód na to, że wcale nie trzeba wychodzić za mąż na siłę, bo tak wypada, kiedy dziecko jest w drodze. Życie singielki jest wygodne, bo nie ma się zobowiązań, ale posiadanie kogoś na wyłączność też jest fajne. Jak więc zdecydować? Dlaczego sama idea posiadania faceta, czy bycia w jakimś zdeklarowanym lub sformalizowanym związku, wciąż jest dla nas rzeczą priorytetową? 
Osobiście wychodzę z założenia, że lepiej być singielką, niż wiązać się z kimś na siłę. Sparzyłam się już w ten sposób kilka razy i nie chcę powtarzać tego błędu. W nietórych sprawach po prostu nie da się iść na żywioł, bo czasami nasze oczekiwania bardzo rozmijają się w rzeczywistością i czujemy jedynie zawód. Oba tryby życia - singielski i w związku - mają swoje wady i zalety. Z jednej strony wolność, a z drugiej budzenie się u boku swojej drugiej połówki. Na razie jestem sama i jest mi z tym dobrze. Randkowanie na dłuższą metę jest bardzo męczące, a nieraz nawet frustrujące, podobnie jak imprezowanie w klubach średnio co tydzień. Wiem, że znajdę swojego księcia z bajki, ale jeszcze nie teraz. 
A ta w ogóle to jutro Halloween, więc pewnie pojawi się notka tematyczna, o. I przepraszam za opierdalanie się przez ostatnie kilka tygodni - jakoś nie mogłam zebrać się w sobie do pisania. 

xoxo,
C. 

niedziela, 13 października 2013

#09


Jak napisać powieść? Bóg mi świadkiem, że chciałabym znać odpowiedź na to pytanie. Ponieważ traktuję pisanie bardzo poważnie i w końcu chciałabym stworzyć coś, co ma ręce, nogi i nie kończy się po dwóch rozdziałach, ostatnio przeczytałam na ten temat dość sporo poradników. Oglądnęłam nawet jakiś filmik na youtube, gdzie pewna pisarka, której los poskąpił nieco talentu do wypowiedzi ustnych, wypowiadała się o najważniejszych aspektach pisania i tworzenia, analizując je krok po kroku. Stwierdziła między innymi, że coś takiego jak inspiracja nie istnieje i to poruszyło mnie najbardziej. Trochę ciężko mi się zgodzić z jej stwierdzeniem. Moim zdaniem postanie, przynajmniej na początku, kiedy autor wyrabia sobie styl i dopiero debiutuje, nie może zostać sprowadzone do przymusowej, ośmiogodzinnej pracy. Oczywiście, czasami trzeba się zmusić do wykrzesania z siebie chociażby jednego zdania (chyba, że jest się tak upartym leniwcem jak ja - wtedy nawet to bywa problematyczne), ale dla mnie inspiracja jest podstawą. To właśnie z niej, czy może raczej z nich, czerpię wszelkie pomysły na fabułę. Są to dźwięki, melodie, słowa piosenek, czasami teledysk, zdjęcie, czy chociażby zdanie przeczytane lub usłyszane przez przypadek. Niekiedy wystarcza jedno niepozorne słowo, żeby ruszyła cała lawina (tak, tak, tutaj też jestem wyjątkiem od reguły). Najważniejsze jest pozbycie się blokady, która uniemożliwia pisanie - o tym mogłabym napisać prawdziwy elaborat, ale to chyba temat na osobny wpis na blogu. Osobiście najbardziej lubię pierwsze etapy pisania. Dzięki inspiracji pojawia się pomysł, potem przychodzą kolejne i układają się w jedną całość. Z chaosu wyłania się "coś". Jeszcze nie wiem, czy opowiadanie, czy powieść w odcinkach, czy może powieść z prawdziwego zdarzenia. Widzę pojedyncze sceny, układam plan wydarzeń i staram się połączyć logicznie kolejne punkty odniesienia. Przynajmniej tak pracuję teraz. W czasach gimnazjum i liceum, pisałam z doskoku i nie wychodziło to najlepiej. Bez planu działania, przemyślanej fabuły, pomysły kończyły się po drugim rozdziale i szczerze powiem, że trochę szkoda, bo niektóre historie miały całkiem niezły potencjał. Wracając do teraźniejszości - moim ulubionym zajęciem jest tworzenie postaci. Sentyment, który pozostał po grach na forach second life. Uwielbiam bawić się w Stwórcę. Wymyślanie historii, ciekawostek o bohaterze, charakteru i wyglądu, to dla mnie świetna zabawa, chociaż bywa frustrująca. Kath wie, że uwielbiam mieć wszystko dopięte na ostatni guzik i nawet imiona muszą być perfekcyjne. Godnie przemilczę fakt ile potrafi być przy tym biadolenia. 
Ten nieco przydługi wstęp ma na celu poinformowanie, że w końcu wzięłam się do roboty. Tak, tak - koniec wymówek. Na razie tonę w notatkach pisanych ręcznie i nie tknęłam jeszcze wordowskiego dokumentu, ale to już kwestia czasu. 
Reszta ogłoszeń parafialnych:
  • Unholy SpiritThe pieces of dreams zostały zawieszone na czas nieokreślony. Nie zamierzam ich porzucać, ale traktuję je jako odskocznię od spraw, które są dla mnie na pierwszym planie. Nie chcę pisać na odczepnego, dlatego wolę przysiąść nad tekstami, które będę tam publikować. Borgiowski prolog i rozdział pierwszy zostaną przeredagowane, bądź napisane od nowa. Jeśli chodzi o pierwsze opowiadanie na drugim blogu... Spodziewajcie się tematyki halloweenowej, a co. 
  • Mój komp zdechł i nie chciał się podnieść. Gdyby nie Kath i jej Biały Wilk, mój Acer skończyłby żywot w marny sposób - zeżarty przez wirusy albo wyrzucony przez okno podczas ataku furii. Dziękuję wam za siedzenie nad nim przez dwa dni, od rana do nocy. Jesteście po prostu genialni i wielcy! No i macie +100000000 do zajebistości za wytrzymywanie mojego biadolenia. 
  • M. to przeszłość i tym razem mówię to z pełnym przekonaniem. Tak, chwalę się. Tak, wcale nie jest mi smutno. Ponoć zimnokrwiste suki tak mają. 
  • Zaczęłam trzeci rok studiów, co oznacza, że w przyszłym semestrze czeka mnie egzamin licencjacki. Nadal nie robię notatek na zajęciach, snuję się nieprzytomnie po korytarzach mojej cudownej uczelni i śpię na wykładach. Tytuł licencjata mam już w kieszeni ;)
  • Tutaj miało być jeszcze jedno ważne ogłoszenie, ale jakoś wyleciało mi z głowy, więc pewnie będzie następnym razem. Swoją drogą, czy mi się wydaje, czy ostatnio szaleję nieźle z długością tych postów? Jeśli ktoś dobrnął do końca, to bardzo podziwiam cierpliwość i dziękuję za poświęcenie ;)
xoxo,
C.

środa, 25 września 2013

#08


Dzisiaj mija dokładnie pół roku od śmierci mojej babci. Pustka, która z początku była przerażająca, teraz została przeze mnie ujarzmiona. Przestałam płakać za każdym razem, kiedy schodzę do jej mieszkania, a wspomnienia, które były najpierw bolesne, teraz są dla mnie przepełnione jedynie miłością i radością minionych chwil. Chyba nigdy nie przestanie mi jej brakować... Staram się jakoś pocieszać, że gdziekolwiek teraz jest, jest jej lepiej niż tutaj i że śmierć jest naturalną częścią naszego życia, ale jeśli ma się z kimś tak mocną więź przez dwadzieścia lat, naprawdę trudno jest się przestawić na coś nowego. Nie wyobrażam sobie najbliższych świąt bez jej krzątaniny w kuchni, szykowania wigilii i śpiewania kolęd. W mojej rodzinie babcia zawsze była strażniczką tradycji i prawdziwą encyklopedią w każdej dziedzinie życia, nie mówiąc już o wspaniałych historiach, jakie potrafiła opowiadać. Boję się, że teraz to wszystko nie będzie miało już takiego uroku. Przyznaję, że jestem przywiązana do tradycji i nie przepadam za zmianami, ale czasami zmusza nas do nich los. Przełamałam się przynajmniej na tyle, że poszłam na cmentarz - od pogrzebu starałam się unikać tego miejsca. Nie chciałam się rozkleić i okazywać słabości. Na szczęście, nie było wcale tak źle. Chyba życie zaczyna wracać na prostą. 
Jeśli chodzi o mnie, to wiele się nie zmieniło. Nieco siada mi zdrowie - migreny dokuczają coraz częściej i wzrok mi się pogorszył, ale to chyba wina przesiadywania przed komputerem i dziobania notatek w środku nocy przy słabym świetle. Moja wena natomiast wzięła najwyraźniej dłuższy urlop. Pomysł #1 - kryminał - wylądował ostatecznie w koszu. Nie jestem w stanie wymyślić ideologii i wierzeń sekty. Zastanawiam się, czy nie wrócić do pierwotnej wersji pomysłu, który był może dużo prostszy, ale też ciekawy. Żal mi po prostu postaci, które stworzyłam i które zdążyłam polubić. Muszę jednak porządnie dopracować całą intrygę, żeby relacje zeszły na dalszy plan. Może być to trochę trudne, bo to właśnie na postaciach, emocjach i powiązaniach zawsze skupiam się najbardziej. Kryminały cechują się jednak akcją i dynamiką, co zazwyczaj nieco u mnie kulało. Zapowiada się niezłe wyzwanie. Pomysł #2 ma się nieco lepiej, chociaż historia rozrosła mi się do takich rozmiarów, że ciężko mi to ogarnąć. Powstały nowe postaci i nowe wątki. Chociaż wszystko jest jeszcze w fazie prac, już teraz zastanawiam się, czy nie rozbić tego na kilka części. Po prostu na jeden tom jest za dużo informacji i wydarzeń, a ich kumulacja w jednej części może sprawić, że tekst stanie się kiczowaty i nieprofesjonalny. Oprócz tego spisałam dziewięć innych pomysłów i dodałam dzisiaj dwa nowe. Wszystko niestety jest tak chaotyczne, że ciężko wygrzebać w tym jakiś sens. Motywacja też gdzieś mi uciekła. Ostatnio doszłam do wniosku, że boję się pisać. Miałam tak długą przerwę, że ciężko jest mi się zmobilizować. Wszystko mnie rozprasza, irytuje. Chciałabym przelać w jednym momencie miliony myśli i denerwuję się, kiedy coś mi umyka. No cóż, przynajmniej zaczęłam pracować nad systematycznością, czego dowodem jest ten blog. Chyba nieźle mi idzie po takiej przerwie, co? Kath stara się mnie wspierać z całego serduszka. Wiem, że nie jest to łatwe i jestem jej za to bardzo wdzięczna. Tak bardzo tęsknię za czasami, kiedy pisanie było przyjemnością i nie liczyło się nic, poza moim własnym światem... Na razie wiem tylko jedno - nie zamierzam się poddawać!

xoxo, 
C. 

czwartek, 19 września 2013

#07


Określenie sex kitten zostało wymyślone przez Brytyjczyków właśnie na jej cześć. Stała się ikoną i symbolem Nowej Fali. Do dzisiaj kobiety na całym świecie kopiują jej fryzurę, makijaż, ubiór i sposób, w jaki chodziła. Zła matka, kolekcjonerka kochanków, a dziś najlepszy przyjaciel zwierząt. Właśnie kończę czytać "Brigitte Bardot - to ja!", autorstwa Marie-Dominique Lelievre i nie byłabym sobą, gdybym nie wypowiedziała się na temat legendarnej B.B. Podobno to Bóg stworzył kobietę, a diabeł Bardot. Muszę przyznać, że coś w tym jest. Do tej pory nie wiedziałam zbyt wiele o tej aktorce. Owszem, kojarzyłam, kim jest i jak wygląda (głównie dzięki przeglądaniu archiwalnych sesji do Elle, czy Vogue), ale nie oglądałam żadnego jej filmu. Pierwsze moje bliskie zetknięcie z Bardot odbyło się dzięki... muzyce. W jednym ze spotów reklamowych perfum Miss Dior Cherie - uśmiechnięta modelka w zwiewnej sukience spaceruje po słonecznym Paryżu, jeździ na rowerze, wcina macarons i podziwia kwiaty, przymierza piękną sukienkę, a w tle słychać urzekający, pogodny głos aktorki. Zawsze byłam wielką fanką MM, która zawsze była i nadal jest dla mnie ideałem kobiecego piękna i osoba francuskiego symbolu seksu nigdy mnie nie fascynowała. Przyznaję, że zmieniło się to po lekturze tej biografii. Charakterystyczna 'kapusta', jak nazywano jej fryzurę, wydęte usta, mocno podkreślone oczy i styl seksownej laleczki to jej znaki firmowe. Bardot to wieczne dziecko. Chce być kochana, podziwiana i w centrum uwagi. Kocha mężczyzn, ale szybko ich porzuca, kiedy tylko wyczuwa, że nie jest już centrum ich świata. Lista jej kochanków jest naprawdę imponująca. Wyzwolona i kobieca, staje się obiektem westchnień mężczyzn i idolką kobiet, które chcą być jak B.B. - wolne i dzikie. Brigitte nigdy nie chciała być aktorką, granie w filmach traktowała jak zawód, dzięki któremu mogła kupować kolejne samochody i mężczyzn. Trenowała balet i jako dziecko chciała zostać profesjonalną tancerką. Rzuciła taniec, kiedy nie była już najlepsza w oczach nauczyciela, a Vadim, jej pierwsza miłość i pierwszy mąż, zaproponował udział w filmie, gdzie będzie w centrum uwagi. Grację godną primabaleriny zachowała do dzisiaj. Smukłe ciało młodej dziewczyny, śliczna buzia i brak oporów przed paradowaniem nago przed kamerą uczyniły z niej gwiazdę. Charyzmatyczna dziewczyna przefarbowała się na blond, stała się marką i seksownym kociakiem. Mało kto podejrzewa do dzisiaj, jak trudne życie miała i jak samotną osobą była. Od początku coś było nie tak - rodzice mieli jej za złe, że nie była chłopcem, że kiepsko się uczyła. Matka przez pierwsze lata życia przekonywała ją, że jest brzydka, a mała Brigitte w to uwierzyła. Z nikim nie potrafiła stworzyć stałej relacji, nawet ze swoim synkiem, którego po rozwodzie wychowywał ojciec. Ponoć nie była zbyt miłą osobą, często gwiazdorzyła, dąsała się i trudno było z nią współpracować. To jednak nie przeszkadzało jej w przełamaniu wizerunków ikon Hollywood. Bardot była pierwszą aktorką, która chodziła w szortach i balerinach, nie obwieszała się diamentami i chodziła na zakupy z wielkim wiklinowym koszem. A przynajmniej tak było w pierwszych latach jej kariery, kiedy chordy paparazzi nie zamknęły jej w klatce, z której bała się wyjść, zanim udało jej się ujarzmić media. 

Brigitte Bardot stała się fenomenem. Podobnie jak Monroe była dziewczynką z traumą z dzieciństwa, która chciała jedynie miłości. Potrafiła sprawić, że pokochały ją miliony, ale kolejnych mężczyzn porzucała, zanim oni porzucili ją. Była przykładem wyzwolonej kobiety, która potrafi zachowywać się jak facet, nie tracąc seksapilu. Dzięki niej Serge Gainsbourg, jak za dotknięciem magicznej różdżki, z śmiesznego brzydala zamienił się w playboya - wystarczyło, że zainteresowała się nim Bardot. Podobno to mężczyźni zmieniają świat. B.B. udowodniła, że jest zupełnie inaczej. 
Polecam wszystkim zaglądnięcie do jakiejś biografii tej aktorki, zainteresowanie się jej akcjami w obronie zwierząt, przeglądnięcie starych fotografii. Bo Bardot to prawdziwa gwiazda, a tych niestety w dzisiejszych czasach brakuje. Na dobranoc piosenka - również w wykonaniu Brigitte. Mam przyjemność przedstawić pierwsze, oryginalne i niezwykle erotyczne wykonanie piosenki "Je t'aime... moi non plus" - zmysłowy głos B.B., Serge i francuski język miłości - ♫ Brigitte Bardot et Serge Gainsbourg - Je t'aime,...Moi non plus
P.S. Moja ulubiona modelka, Candice Swanepoel, najwyraźniej podziela moją miłość do B.B. ;) Oto dowód! KLIK!

xoxo, 
C.

niedziela, 15 września 2013

#06


Mieliście kiedyś sen, który był tak realistyczny, że kiedy się obudziliście, czuliście wręcz fizyczny ból? Ja miałam i to niedawno. Ocknęłam się, mając poczucie przerażającej pustki, samotności i krzywdy. Straciłam coś, co było dla mnie bardzo ważne i przez moment zaparło mi dech z wrażenia. Ból był tak przenikliwy, że pierwszy raz od bardzo długiego czasu rozpłakałam się. To dość oszałamiające przeżycie nie dawało mi spokoju przez cały następny dzień. Ponoć sny odzwierciedlają naszą psychikę oraz lęki jak i marzenia. W takim razie, czy naprawdę jest ze mną tak źle? Przez całe liceum walczyłam z bezsennością, modląc się wręcz o kilka godzin snu, a teraz, kiedy przychodzi, wcale go nie chcę. Wolałabym dalej siedzieć na parapecie z paczką papierosów pod ręką, patrzyć w gwiazdy i myśleć o życiu, śmierci i innych filozoficznych bzdetach. Wbrew pozorom było to dużo łatwiejsze niż stawianie czoła demonom, które czają się w nocnych marach.  A może to po prostu reakcja na ponowny kontakt z M? No proszę, nawet w snach nie może dać mi spokoju. Co za człowiek... Raz potrafi doprowadzić do tego, że dobijam dna, by po chwili motywować mnie do działania i wyciągnąć pomocną rękę. Wierzcie lub nie, ale to strasznie dezorientujące. Czy to możliwe, żeby to właśnie M. był moim największym przyjacielem i najgroźniejszym wrogiem jednocześnie? Przez ostatnie miesiące wydawało mi się, że całkowicie się z niego wyleczyłam, a tu nagle okazuje się, że wciąż ma nade mną jakąś władzę. Nie mówię, że tak silną jak kiedyś, ale i tak o wiele za dużą niż bym chciała...
Co do przyjaciół, tych wiernych i prawdziwych, na całe życie, na dobre i na złe, to ostatnio widziałam się z Kath. Wystarczyły dwa mojito i babskie pogaduchy, żeby świat odzyskał swoje barwy. Właśnie za to ją kocham - przy niej wszystko nagle robi się takie proste. Czarne jest czarne, a białe pozostaje białe. W końcu zaczynają pojawiać się jakieś granice w moim życiu, które przypomina chaos i to właśnie jej zasługa. No, nie wspominając już o genialnych pomysłach, które powstają podczas "burzy mózgów". Gdyby wszyscy ludzie, jakimi się otaczam byli tacy jak Kath, moje życie byłoby pewnie dużo łatwiejsze. Ale niestety - jestem sobą, popełniam błędy. Albo raczej jeden błąd kilka razy, jak kto woli. Wspaniałe jest w niej to, że pomimo różnic charakterów, wzlotów i upadków naszej przyjaźni, wciąż przy mnie jest. Wierność to dzisiaj niestety bardzo lekceważona wartość. Może właśnie dlatego tak ją cenię? Przechodząc do sedna sprawy - droga Kath, dziękuję Ci, że jesteś. I mam nadzieję, że zawsze będziesz.
Ach, na koniec zapraszam wszystkich do zapoznania się w nową akcją PCK. Muszę przyznać, że ujęła mnie za serce i to nie dlatego, że pomysł jest ciekawy, a ja studiuję PR i śledzę takie rzeczy. PCK udowodniło, że proste rozwiązania są najlepsze. 
Filmik - KLIK!; Strona akcji i informacje - KLIK!

xoxo, 
C.

niedziela, 1 września 2013

#05


"I am strong, love is evil... It's a version of perversion that is only for the lucky people..." Przyznaję, że ostatnio jest to mój ulubiony cytat i nie potrafię się z nim nie zgodzić. Sleepy, moja młodsza siostra bliźniaczka z innej matki, pewnie powiedziałaby teraz jakąś mądrość życiową z serii "Pieprzyć miłość! Chodź na striptizerów i wódkę! ❤ ". I szczerze powiedziawszy trudno byłoby mi odmówić, chociaż wątpię w dobrą jakość striptizerów w naszym państwie (co do wódki nie mam wątpliwości, dzięki bogu). No, chyba, że rozbierałby się brat Sleepy, wtedy nie składałabym zażaleń ;) Wracając do tematu miłości... Nigdy nie miałam w niej wielkiego szczęścia. Zgodnie z przysłowiem, zawsze lepiej szło mi w kartach. Czasami jednak łapię się na tym, że brakuje mi najzwyklejszej bliskości - kogoś, kogo można przytulić, pocałować, z kim można porozmawiać na wszystkie tematy, albo wyskoczyć gdzieś, kiedy robi się nudno. Niestety mam dość sporego pecha, jeśli chodzi o dobór "tych jedynych". Zawsze miałam słabość do złych chłopców - buntowników z charakterami, albo artystów. Sama w sumie nie wiem, co gorsze. Każde zauroczenie (bo na dłuższą metę nie można było nawet mówić o zakochaniu), kończyło się złamanym sercem i cierpieniem lub kosmicznym wkurzeniem, a najczęściej jednym i drugim. Kiedy w końcu natrafiłam na spokojnego i statecznego faceta, znudził mnie po piętnastu minutach i czułam się jak w towarzystwie członka klubu "wesoły emeryt". Kochałam raz. I też nie skończyło się to dla mnie zbyt kolorowo. Od tej pory unikam związków, bo najzwyczajniej w świecie boję się kolejnego zawodu. Czasami wydaje mi się, że nie jestem w stanie zbudować żadnej trwałej relacji, przynajmniej z płcią przeciwną. Na razie nie robię z tego wielkiej tragedii - mam czas, żeby się wyszaleć, pomyśleć nad karierą. Na układanie życia uczuciowego zawsze znajdzie się czas, a ja doszłam do wniosku, że należy zrobić to raz a porządnie. Każde doświadczenie, nawet to najbardziej bolesne, jest dla mnie na wagę złota - wyciągam z niego wnioski (lub też nie, bo ze mną różnie bywa, c'nie, Kaś?), staram się wystrzegać podobnych błędów i czerpię inspiracje, co jest chyba dla mnie najważniejsze w tym wszystkim.
Właściwie to sama nie wiem, czego chcę. Chcę być kochana - tego domaga się moja natura neurotyczki. Z drugiej strony chcę być niezależna i wolna. Jak znaleźć w takiej sytuacji kompromis? Chcę również jakiejś stabilizacji, kogoś, kto będzie u mojego boku na dobre i na złe i zaakceptuje wszystkie moje wady i zalety. Tylko, czy znajdzie się na tyle odważny, by przynajmniej spróbować? Albo, czy to mnie starczy odwagi, żeby zaufać i się otworzyć?
K. uparcie wysyła mi kolejne wiadomości i niezmiennie jest uroczy. Chyba muszę przestać zachowywać się jak ostatnia suka, w końcu to miły facet i zasługuje na szansę. Ostatnio wspaniale bawiłam się w jego towarzystwie, chociaż nie miałam najlepszego nastawienia, kiedy jechałam do Krakowa, żeby się z nim spotkać. Nadal mam mieszane uczucia co do jego osoby i przyznaję, że jestem nieco zdezorientowana. Czy powinnam pchać się w związek, do którego nie jestem całkowicie przekonana?
Miłość zdecydowanie jest perwersją, na którą mogą pozwolić sobie tylko niektórzy ludzie. Jedynie garstka jest szczęśliwa - cała reszta boryka się z cierpieniem i przeciwnościami losu...

xoxo,
C.

środa, 28 sierpnia 2013

#04

Okej. Jestem słaba - pisałam z M. Po pięciu miesiącach dzielnego trzymania się pękłam jak bańka mydlana. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i pozostaje mi się jedynie modlić, żeby pewne osoby (wiesz, że cię kocham, Kaś) nie zabiły mnie gołymi rękami. To jest niestety ten typ faceta z którym jest źle, ale bez niego jest jeszcze gorzej. Był i jest ważną częścią mojego życia i tego nie ukrywam. Potrafił mnie rozśmieszyć i doprowadzić do płaczu. Rozmawialiśmy o głupotach, o marzeniach i na tematy poważne. Mogłam sobie wmawiać wiele rzeczy - że go nie potrzebuję, że nie tęsknię i że bez niego jest mi lepiej, ale to oszukiwanie samej siebie. Tęskniłam, jak diabli. Mimo wszystko moje myśli często błądziły w jego stronę. Zastanawiałam się, co robi, jak sobie radzi... Kogo ja oszukuję - to on był główną inspiracją, kiedy zaczęłam pisać. Wzorowałam na nim jednego z głównych bohaterów mojej historii. Sprzeczne uczucia, jakie we mnie potrafi wywołać, napędzają mnie do działania.  
Oboje się zmieniliśmy. Widzę to po sposobie naszych rozmów i podejściu do siebie - jest w nim dużo uczuć, ale dla odmiany tych pozytywnych i troski. W końcu potrafimy traktować się jak przyjaciele (pomiędzy którymi iskrzy, no ale taki nasz urok). Chyba dorośliśmy, czyż nie, mój drogi M.? Lepiej późno niż wcale. Jedno jest pewne - nie żałuję. Przynajmniej jeszcze, bo czuję, że sporo rzeczy przede mną. 

xoxo,
C.

piątek, 9 sierpnia 2013

#03


Dwudziestego ósmego lipca oficjalnie zakończyłam sesję. Zdałam wszystkie egzaminy, oddałam projekty zaliczeniowe i w końcu jestem wolna. Wakacje nie są już taką frajdą jak kiedyś. Zamiast opalać się i imprezować, szukam pracy. Znowu... W call center wytrzymałam dwa tygodnie i moja psychika rozpadła się do reszty. Żeby nie znienawidzić ludzi do reszty, muszę chyba zacząć jakąś pracę  prosektorium - cisza i spokój. A tak na serio - wyobrażacie sobie, jak koszmarna jest robota na słuchawkach? Miałam przedłużać umowy pewnej platformy cyfrowej. Na szkoleniu nie wydawało mi się to niczym strasznym - teoretycznie miałam dzwonić do ludzi, przedstawiać im ofertę i finalizować umowę. Pozornie nic trudnego, prawda? Zderzenie z rzeczywistością pozostawiło mnie w szoku przez kolejne dwadzieścia cztery godziny. Podczas kilku godzin spędzonych w pracy zetknęłam się z większą liczbą bezczelnych, niewychowanych i wulgarnych osób niż przez dwadzieścia jeden lat mojego życia. Rozumiem, że takie telefony potrafią wyprwadzić z równowagi, ale nic nie usprawiedliwia niektórych moich rozmówców. Ludzie chyba nie zawsze ogarniają, że po drugiej stronie też siedzi człowiek, który próbuje zarobić kilka groszy, żeby opłacić pieprzone czesne na uczelni. Tak normalny 'ludź'- który myśli, czuje i płaci podatki... Uwierzcie mi, że nie losowałam sobie numerów z książki telefonicznej, jak niektórym się wydaje, ale dzwoniłam zgodnie z tym, co wyświetlała mi baza danych. A że jest ona aktualizowana co kilka godzin to już nie moja wina, że niektórzy dostają kilka telefonów, ot co. Drodzy państwo, którzy posiadacie platformę cyfrową, która jest aktualnie zlepkiem dwóch sporych platform (zorientowani w temacie domyślają się o co chodzi) - mam w dupie, że abonament zwiększa wam się o dwa złote. Mam w dupie, że wyłączają wam program X, bo na jego miejsce dostajecie trzy inne o takiej samej lub podobnej tematyce. Gdyby większość z was dopuszczała konsultantów do słowa, moglibyście się dowiedzieć kilku ciekawych rzeczy i zdobyć świetny pakiet promocyjny. Ale nie to nie. Kupujecie multiroomy, pakiety tematyczne, a potem jest płacz, że po okresie promocyjnym płacicie więcej. I tak większość z was dobija się później na infolinię z histerią i błaganiami, aktywując cokolwiek na ostatnią chwilę, kiedy przychodzi rachunek na dwie stówy. Nos w sos - już mnie to nie obchodzi. Ale niesmak pozostał... Też nie jestem zadowolona, kiedy chcą sprzedać mi dywan, garnki, albo książki telefoniczne, ale jeszcze nigdy nie rzuciłam nikomu słuchawką, ani nie zaczęłam się na nim wyżywać. Grzecznie czekam aż konsultant skończy to, co ma do powiedzenia i dziękuję za ofertę, po czym się żegnam. Kultura moi mili - to coś o czym współczesny człowiek już dawno zapomniał. Wszyscy czują się anonimowi, a co za tym idzie bezkarni. Nie wyobrażam sobie, jak twarde tyłki muszą mieć osoby, które utrzymują się w tym biznesie kilka lat!
Okej, kończę już biadolenie na ten temat, bo mimo, że człowieka kurwica trzepie, to jednak mam to za sobą. Przynajmniej poznałam paru świetnych ludzi, więc coś pozytywnego w tej robocie było. 
Ostatnio spotkałam się z pewnym K. Muszę przyznać, że okazał się dość miłym zaskoczeniem. Sama jestem w szoku! Do tej pory byłam przekonana, że to typ faceta, który działaby mi na nerwy - spokojny i ułożony. Okazał się być tak uroczy, że kilka godzin w jego towarzystwie minęło niesamowicie szybko. Inteligentny, z klasą... Czego chcieć więcej? 
Nadal ani jednej wiadomości do M. Fuck yeah! Jestem z siebie dumna! 
Reszta ogłoszeń parafialnych:
1) Notki postaram się dawać częściej, chociaż ze mną to różnie bywa.
2) Borgiowie stoją na razie w miejscu, ale przez weekend zbieram dupę w troki i postaram się coś ruszyć.
3) Stworzyłam portrety psychologiczne postaci z projektu #1 i #2 - żeby nie było, że się obijam!
4) Serdecznie zapraszam na forum wielotematyczne, które właśnie powstaje w bólach i mękach - Secret Garden
5) Kocham was wszystkich i całuję mocno!

xoxo,
C. 

środa, 26 czerwca 2013

#02


Sesja mnie dobija. Psychicznie i fizycznie. Ilość egzaminów jest powalająca, a kiedy widzę jeszcze tony książek i notatek, które muszę opanować, mam ochotę strzelić sobie w twarz. Za każdym razem docieram do etapu radosnej rezygnacji i stwierdzam, że we wrześniu też przecież jest jeszcze czas - w końcu sesja poprawkowa to najlepszy przyjaciel studenta. Ale jak sobie pomyślę, że będę musiała tam jechać miesiąc przed rozpoczęciem zajęć, od razu pojawiają się strzępki mojej motywacji, które wrzeszczą "MOWY NIE MA!". Czas najwyższy poszukać bogatego męża - to proste i bardzo wygodne rozwiązanie.
Blog z opowiadaniem stoi w martwym punkcie. Nie mam nawet czasu, żeby zająć się korektą prologu i pierwszego rozdziału, które czekają cierpliwie na dysku. Ale bez obaw - postaram się tym zająć jeszcze przed ostatnim egzaminem, który czeka na mnie jakoś w połowie lipca. Za bardzo uwielbiam Cezara i Lukrecję, żeby tak po prostu się poddać. Co do tworu pisanego bardziej na poważnie, powstała już fabuła, bohaterowie i intryga. Pomiędzy bieganiem na rozmowy o pracę, uczeniem się do egzaminów i tworzeniem projektów zaliczeniowych, w ostatnim czasie szperam w religiach, wierzeniach i mitologiach, oraz poznaję geografię Szkocji (Kaś, jesteś nieoceniona!). W planach mam dwa większe projekty o całkowicie innym charakterze i jestem strasznie ciekawa co z nich wyjdzie. Tak, wiem - zrób jedną rzecz, ale porządnie. Problem w tym, że średnio co kilka minut wpadam na nowy, interesujący pomysł, który chcę rozwinąć. Jak się już nakręcam, to nie ma zmiłuj!
Z M. nadal nie rozmawiam. Zerwałam kontakt całkowicie i jestem dumna, że uparcie trwam przy swoim. Kilka tygodni temu dostałam od niego wiadomość i kilka razy świerzbiły mnie łapki, żeby nawet odpisać. Bywa ciężko, nawet bardzo, ale staram się iść na przód, bez patrzenia w to co było. Nie chcę otaczać się toksycznymi ludźmi. Skupiam się na studiach, pracy i przyjaciołach. I wiecie co? Pierwszy raz od bardzo długiego czasu czuję się szczęśliwa. Myślałam, że to nie będzie już możliwe, ale jednak tak się stało. W ciągu ostatnich dwóch lat dorosłam. Nie chodzi tu tylko o to, że stuknęło mi to 21 lat i mogę legalnie imprezować w klubach. Zmieniło się moje postrzeganie świata, zniknęła gdzieś dziecięca naiwność i porywczość. Czuję się wreszcie pełnowartościową kobietą i nie mam zamiaru tego stracić. A miłość? Zapewne przyjdzie z czasem. Zawsze trzeba mieć nadzieję.

xoxo,
C. 

Grafika pochodzi z tumblr.com

piątek, 26 kwietnia 2013

#01

Powrót do pisarskiego świata żywych jest dużo trudniejszy, niż mi się wydawało. O ile przez ostatnie trzy lata nie miałam ani weny, ani pomysłów, tak teraz moja wyobraźnia pracuje ze zdwojoną siłą, ale muzy nadal gdzieś się szlajają, efektem czego jest kilkudniowe zastanawianie się nad bohaterami, czy nawet sposobem narracji. Ciężkie jest życie pisarza... 
Wiosna w pełni, a ja mam ochotę zostać na zawsze w łóżku, w rozciągniętej piżamie, pod puchatą kołdrą, z butelką wina i dobrą książką. Pierwsze promienie słońca uświadamiają mi, że sesja zbliża się wielkimi krokami, a jako że studiuję zaocznie pierwsze zaliczenia mam już na... kolejnym zjeździe. Ach, nie ma to jak romans z retoryką i erystyką. Niech ja znajdę tego, kto powiedział, że studia to jedna wielka zabawa...
Tegoroczna wiosna zdecydowanie nie obfitowała w narodziny czegoś nowego, ale raczej stała się okresem, kiedy skończyły się pewne etapy w moim życiu. Owszem, powinno po nich pojawić się odrodzenie, ale jeszcze nie udało mi się wykombinować, jak ruszyć dalej. Pod koniec marca zmarła moja babcia. Był to wielki cios dla całej rodziny, a także szok, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że przecież od jakiegoś czasu było już coraz gorzej. Trudno jest wypełnić tą pustkę, która pozostała. Czuję się nieswojo, przechodząc przez pokoje w których mieszkała. Czasami łapię się na tym, że nie do końca dotarło do mnie, że zmarła. Ciągle mam wrażenie, że jest tylko w szpitalu i w końcu wróci. Mechanizm wyparcia jest u mnie nieprzeciętnie rozwinięty. 
Razem z odejściem babci skończył się mój najpoważniejszy, a jednocześnie najbardziej niszczący związek. M. i ja posiadaliśmy długą, skomplikowaną historię, ale kolejna kłótnia przelała tylko czarę goryczy. Koniec nie był nawet taki bolesny. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nastąpił już dawno temu, ale przywiązanie nie pozwoliło mi tego zaakceptować. Wybaczyłam zbyt wiele, jednocześnie nie mogąc zapomnieć o krzywdach i to mnie zgubiło. Pomimo wielu wylanych łez i momentów zwątpienia, M. dał mi wiele radości. Jestem mu wdzięczna, za to, że potrafił wywołać uśmiech na mojej twarzy, albo za to, że jako jedyny w ciągu sekundy doprowadzał mnie do szału. Nie potrafię życzyć mu źle. Mam nadzieję, że uda mu się odnaleźć szczęście. Czy tęsknię? Jakaś część mnie tęskni na pewno. Rozmowy z nim były już codziennym rytuałem. Teraz została pustka, taka sama jak w mieszkaniu babci... Mam ochotę napisać, wyżalić się na to, że profesor jest nieogarnięty i ostro daje w dupę, ale staram się wytrzymać. Nawiązanie kolejny raz takiej zażyłości może być bardzo zgubne. Rada dla wszystkich - nie wchodźcie dwa razy do tej samej rzeki. Bez względu na to, jak obiekt waszych rozkmin i westchnień prezentuje się bez koszulki... ;)

xoxo,
C. 

Grafika pochodzi z tumblr.com